sobota, 25 lutego 2012

Płetwa rekina, syczuański pieprz, Chiny i Brytyjka.



Państwo środka w XXI wieku wciąż stanowi jeden z najbardziej tajemniczych zakątków świata. Bezsporną winę za ten stan rzeczy ponosi odległość, specyfika kultury i oczywiście rewolucyjne pomysły inżynierii społecznej stosowane w praktyce.
Łamanie praw człowieka, Tybet, mundurki Mao, głód, szaleńczy militaryzm i Wielki Mur – to Chiny w oczach przeciętnego europejczyka naszych czasów. Generalnie wszystko jest w miarę jasne, choć po głębszym zastanowieniu niejednemu przyjdzie stwierdzić, że o Chinach i chińczykach wie w zasadzie bardzo mało.


Niewielki wyłom w wielkim murze stereotypów czyni wydana w zeszłym roku na naszym rodzimym rynku „Płetwa rekina i syczuański pieprz”.
Autorka książki Fuchsia Dunlop, jako pierwsza wśród zagranicznych przybyszów zdobyła tytuł kucharza Syczyańskiej Akademii Sztuki Kulinarnej, ponadto ma na swoim koncie dwie inne publikacje poświęcone chińskiej kuchni i nagrodę Brytyjskiego Stowarzyszenia Krytyków Kulinarnych dla „Kulinarnego dziennikarza 2006 roku”.  Najważniejsze jednak, że odnalazła idealny klucz do chińskiej kultury a każda strona jej pamiętnika zdaje się potwierdzać prawdziwość twierdzenia, że droga do serca prowadzi przez żołądek.
Wspomnienia młodej, ciekawej świata Brytyjki, która jako stypendystka w latach 90-tych rozpoczęła przygodę z chińską kulturą, opisują państwo środka w sposób daleki od obrazów serwowanych w codziennych serwisach informacyjnych. Kolejne strony książki odsłaniają jaskrawy, jarmarczny zgiełk codzienności, którego nie pogrzebały dziesięciolecia totalitarnej szarzyzny i dzikie uprzemysłowienie. Dzięki uprzejmości, wnikliwej ciekawości i determinacji, jaką wykazała panna Dunlop oprócz regionalnych przysmaków, mimochodem poznajemy kulturę i zmiany, jakie przeszedł ten ogromny kraj na przełomie wieków. Zanurzając się w lekturze „Płetwy rekina…” zakradamy się do Chin kuchennymi drzwiami i lepiej żebyśmy byli na to przygotowani.

Sięgając po tę książkę powinniśmy pamiętać o jednej zasadniczej kwestii – pełny żołądek podstawą sukcesu. Mimo, że niektóre ze wspomnień kulinarnych nieco łagodzą apetyt – takie np. pies, uchowce, kacze języki, sfermentowane jaja… to większość opisów może spowodować intensywny ślinotok: ostry makaron dandan, wieprzowina duszona w czerwonym sosie (ulubione danie przewodniczącego Mao), pierożki noworoczne, czy bakłażany o rybnym aromacie (które nie mają nic wspólnego z rybą). Nieczęsto książki działają na zmysły aż tak intensywnie. Oprócz budzących apetyt opisów dowiemy się jak na nasze doznania wpływa równowaga smaków, ile jest stopni „gumowatości” i jak wiele sposobów smażenia na woku, czy które potrawy najlepiej zaradzą epidemii SARS. Ostatecznie sami możemy spróbować swoich sił wykorzystując przepisy, którymi autorka dzieli się na końcu każdego rozdziału.

Podsumowując: książka gwarantuje kilka bardzo orzeźwiających doświadczeń, wśród których zdecydowanie wyróżnia się zdziwienie. Wzmaga apetyt i wbrew polityce budzi pachnący ostrymi przyprawami etos tajemniczego i odległego orientu.

Fuchsia Dunlop.
Płetwa rekina i syczuański pieprz.
Słodko-kwaśny pamiętnik kulinarny z Chin.
Świat Książki, Warszawa 2011

niedziela, 29 maja 2011

Równowaga formy i treści.



S. Sontag „O fotografii”

Recenzowanie „O fotografii” niema dziś większego sensu. Zbiór tekstów uchodzi – dodajmy, że nie bez przyczyny – za jedną z najważniejszych książek dotyczących fotografii, za pozycję kanoniczną dla tej dziedziny sztuki (A dlaczego sztuki? O tym mamy okazję dowiedzieć się od samej autorki).
Jako, że recenzja nikomu już chwały przysporzyć nie może (a co najwyżej ująć), pozwolę sobie zapisać coś na temat wydania z roku 2009.

S. Sontag pisała aż za dobrze i mówię to bez cienia ironii. Jej teksty łączą dwa rzadko spotykane zjawiska: mistrzostwo formy oraz rozległą wiedzę. Mówiąc mistrzostwo mam na myśli zarówno rzucający się w oczy kunszt oraz trudny do jednoznacznego wskazania pierwiastek, dzięki któremu tekst pani Sontag, mimo że bardzo fachowy to jednak z całą pewnością uchodzić może za perełkę należącą już do literatury pięknej.
Zalety te musiały być inspiracją dla wydawnictwa Karakter, dzięki któremu możemy się cieszyć wydaniem dość niezwykłym. Przyznać muszę, że „O fotografii” jest chyba najlepiej wydaną książką na moich półkach.
Nie próbuje przekupić nabywcy krzykliwym tytułem ani etykietką bestselleru, nie składa fałszywych obietnic nie nudzi akademicką estetyką. To wydanie jest świetne od początku do końca. W pierwszej chwili uwagę przyciąga nietypowy format (szerokość 145 x wysokość 240), później stonowana, lekko pastelowa okładka rzadko spotykanej barwy, dla której niefachowe męskie oko nie znajduje nazwy, pokryta dodatkowo fakturą z przezroczystego lakieru, aż w końcu – rzecz nietypowa – umieszczony na przedniej okładce fragment książki. A przecież to dopiero pierwsze spojrzenie, zaledwie okładka! Wystarczy otworzyć książkę by przeżyć chwilę zaskoczenia – czy jak to było w moim przypadku lekkiej konsternacji. Wewnętrzna strona okładki razi intensywnym różem, bardzo mocno kontrastującym z tym, co mogliśmy zobaczyć wcześniej. Na stronie tytułowej z kolei znajdujemy – co jest ostatnio rzadko spotykanym a tak dobrym zwyczajem – miejsce i rok wydania. Na uwagę zasługuje jeszcze krój czcionki – nietypowy, wyraźny, wygodny, z całą pewnością przemyślany.
Przyzwoitość nakazuje zaznaczyć, że za stronę graficzną wydania odpowiada „octavo pracownia typograficzna Przemek Dębowski”, której to pracowni należy się najwyższa pochwała, ponieważ pod względem, jakości i świeżości pomysłu rozjechali całą konkurencję, z którą przyszło mi się dotychczas spotkać.

Dlaczego S.Sontag pisze aż za dobrze?
Treść książki jest w gruncie rzeczy wykładem teorii, jednak autorka niezwykle często wkracza na terytorium literatury pięknej.  To maniera i talent, które czynią z Sontag zupełnie wyjątkowego pisarza. 

Do tej książki na pewno chciałbym jeszcze wrócić, a gdybym oceniał posiadane tomy w skali od 1 do 10, ten z całą pewnością stałby się wyznacznikiem najwyższego standardu.

niedziela, 15 maja 2011

"Cząstki elementarne"


„Cząstki Elementarne”  Michela Houellebecqa wziąłem niejako z przyzwoitości. Uległem tym razem urokowi społecznej presji spod szyldu „bo tak wypada”. Poza tym miałem ochotę na „coś mocniejszego”.
Szybko okazało się, że całe przedsięwzięcie, akurat z przyzwoitością ma najmniej wspólnego. Tytuł jest cokolwiek mylący, jednak nie można zupełnie odmówić mu braku związku z treścią. O ile „cząstki elementarne” odsyłają nas do dziedziny fizyki o tyle treść utworu nawiązuje do niej w sposób chyba metaforyczny i raczej do kinetyki niż fizyki kwantowej. Ciała w ruchu są tu tematem podstawowym, przy czym dominują raczej ruchy frakcyjne. Generalnie rozterki sexoholika i związane z nimi opisy zajmują większą część powieści.
Czytając „Cząstki elementarne” zanurzamy się w świat, którym bardziej niż prawo ciążenia rządzi skomplikowany rozkład napięć seksualnych bądź ich braku, świat spacyfikowany przez ludzi, pozbawiony dogmatów – uwolniony – nasz?
Bohaterami powieści są przyrodni bracia, których łączy jak się zdaje tylko kobieta, która wydała ich na świat. Słowo matka byłoby nadużyciem w tym kontekście, bowiem wedle zamysłu autora, chłopców wychowały raczej blaski i cienie epoki New Age niż rodzicielska odpowiedzialność. Obydwaj różnią się w zasadzie wszystkim, jednak na pierwszy plan wybija się oczywiście seksualność. Michael Dzierżyński - główny bohater - jest tego rodzaju, niskich potrzeb w zasadzie pozbawiony. Bawią go za to nieco pokrętne wywody fizyko-biologiczno-chemiczno-fizyczne o umiarkowanych walorach literackich. Drugi z bohaterów to niejaki Bruno, nauczyciel, który swoimi potrzebami byłby zawstydził niejednego królika. Niestety potrzeby to nie wszystko, trzeba mieć jeszcze warunki, których mu stanowczo brakuje. Biedy Bruno przez większość swojej kariery sexocholika pozostawiony zostaje, sobie samemu…
Wprowadzenie ewentualnych zmian w życiorysach idzie bohaterom opornie, pierwszemu z uwagi na ponadprzeciętne zasoby obojętności, drugiemu dzięki słabości charakteru starannie pielęgnowanej od dnia narodzin.
Żaden z nich nie jest szczęśliwy, choć przynajmniej jeden bywa przez kilka minut dziennie zaspokojony.

Powiadają, że książka Houellebecqa to celna diagnoza współczesnego społeczeństwa, że to mocne, bezkompromisowe i prawdziwe słowo wypowiedziane przeciw zadowolonym i dumnym z siebie ludziom końca i początku wieku. Nie wszystko się tu jednak zgadza.
Gdyby tak było pisarz mówiłby między innymi przeciwko sobie. Jednocześnie nie może być całkiem tym przeciwko komu występuje bo manifestu takiego rodzaju nie może przecież wygłosić martwy emocjonalnie człowieczek, pogrążony w zabieganiu o zaspokojenie kolejnej spreparowanej dla siebie potrzeby? Tym samym, albo Houellebecq jest jakimś cudem „ponad to”, albo mamy do czynienia z mistyfikacją. Autor takiej powieści, traktując swoją wizję poważnie musi mieć chyba świadomość tego jak ujawniona przez niego „prawda” wpłynie na tego marnego człowieczynę przełomu wieków. Otóż nie wpłynie w ogóle, spowoduje albo salwę śmiechu, albo udane zmieszanie wulgarnym tonem autora.
Stąd – nie całkiem słusznie jak sądzę – uznaje się „Cząstki…” za manifest sceptyka. Manifest w świetle, którego człowiek znów będzie Człowiekiem dopiero wtedy, kiedy porzuci bycie człowiekiem. W samej powieści motyw ten opisuje wątek modyfikacji genetycznej, jaką oferuje światu wybitny naukowiec Michael Dzierżyński. Uwalnia ludzi od śmiertelności, przekreśla przykry obowiązek prokreacji, tłumi emocje, dzięki niemu sex jest wolny od śmierci, czegóż chcieć więcej?
„Cząstki elementarne” to opowieść o radykalnej potrzebie zerwania z „człowieczeństwem”, którego uratować się już chyba nie da. Relacje z absolutem, relacje z drugim człowiekiem, a nawet samoświadomość mają tu charakter schyłkowy, nie są w stanie ufundować jakiejkolwiek budowy. Nie mamy już prawa oczekiwać czegokolwiek od siebie a tym bardziej od innych. Drugi człowiek nie tylko niema obowiązku zapewnić nam szczęścia, on po prostu niema takiej możliwości. Michael, sam nie wiedząc, czym jest szczęście, sądzi, że chodzi przynajmniej o brak perspektywy śmierci, gotów jest tym samym odebrać światu namiętność, by pozostawić mu nieprzemijające życie. Dla Bruna szczęście jest namiętnością – z czasem coraz bardziej wypaczoną, krótszą, koniunkturalną.
Z dwóch sprzecznych wizji żadna nie może być prawdziwa. „Cząstki elementarne” mogą uchodzić za manifest sceptycyzmu odcinający się całkowicie od staromodnych stoickich żartów. (Wiek XX skutecznie się z tymi mrzonkami rozprawił). Niema środkowej drogi, niema prawa do oczekiwań wobec drugiego człowieka. Cokolwiek się stanie – nic się nie stanie. Jeżeli nie nastąpi „cudowna” genetyczna przemiana człowiek już zawsze pozostanie schyłkowym człowiekiem.

Jeżeli potraktować wypowiedź Houellebecqa w ten sposób, to istotnie staje się znacząca, choćby z tej przyczyny, że budzi niepokój (jak każda dobra powieść, która chce coś powiedzieć). Obawiam się jednak, że jest to świadoma mistyfikacja i że wbrew „Cząstkom elementarnym” świat „pierwszych zasad” nie powiedział jeszcze ostatniego słowa a sam autor pewnie zdaje sobie z tego sprawę. Gdyby był prawdziwym sceptykiem, nie kłopotałby się pisaniem powieści, nie silił na epatowanie wulgaryzmami, bo po cóż to skoro do nikogo nie przemówi? Tym samym, w sposób wyjątkowo groteskowy „Cząstki elementarne” mogą być uznane za przyczynek do optymizmu. Oto wiemy, co musimy odrzucić, kwestią czasu pozostaje zaaranżowanie odpowiednich środków (niekoniecznie takich, jakie zafundował Michael). Gdyby było przeciwnie postawa Houellebecqa przypominałaby olśnienie, jakiego doznał w XIX wieku prezes nowojorskiego urzędu patentowego, który wystosował do władz miasta wniosek o zamknięcie tejże instytucji, ponieważ wszystko, co mogło zostać wynalezione, zostało już wynalezione. Dobrze to czy źle, urzędu nie zamknięto, a wiek XX pokazał, że jeszcze trochę do wynalezienia zostało. To samo mogłoby dotyczyć urzędu pt. "człowieczeństwo".

Powieść francuskiego pisarza czyta się niełatwo, nagromadzenie uwłaczających bohaterom scen przekracza chyba granice, niezbędnego minimum, i zbliża się niebezpiecznie do granicy gatunku, za którą rozpościera się domena twórczości markiza de Sade.
Koniec końców entuzjastyczne recenzje i prasowe komentarze uznać muszę za mocno przesadzone. Napisano już mnóstwo lepszych i bardziej godnych uwagi książek Niemniej jednak warto się było z „Cząstkami…” zapoznać, choćby dla wyrobienia sobie własnego poglądu.

niedziela, 27 marca 2011

Wspomnienia z "przeklętej wyspy"



„Opowiadania Kołymskie” Warłama Szałamowa.


Książka Szałamowa to wypadek przy pracy. 18 lat Stalinowskich więzień, łagrów i karcerów powinno było zatrzeć wszelki ślad po człowieku. Szałamow nie dość, że przeżył to jeszcze spisał 103 epizody ze świata pozbawionego nadziei. …to nie tak miało być.
„Opowiadania…” były  jednym z książkowych „hitów” ostatniego sezonu gwiazdkowego, dzięki czemu miałem okazję dokładnie je sobie wymacać w kilku księgarniach. Odstraszyła trochę cena, objętość  i szereg  tomów czekających na swoją kolej. Kiedy jednak okazało się, że oto dostałem „Opowiadania…” w prezencie, zaraz wziąłem się za lekturę.
Przyznam, że podchodzę do takich rzeczy z pewnym pietyzmem. Nie są to bowiem bajania kolejnego postmodernisty a skutek doświadczeń o niezrozumiałym dla współczesnego czytelnika ciężarze.  Niezależnie od tego ile uwagi i skupienia człowiek włoży w taką lekturę, zawsze pozostaje przeświadczenie, że zasadniczy sens, wymowa i ciężar  tamtych wydarzeń są nieuchwytne. Książka o ogromnej, przemysłowej machinie, mającej na celu eksterminację człowieczeństwa to tylko papier i druk, brutalną rzeczywistość omijamy szerokim łukiem.
Nie można zabrać się za taką lekturę w sposób właściwy, to zupełnie niemożliwe. Pozostaje patrzeć na nią jak na dokument, źródło historyczne, czy choćby powieść. Tak właśnie - w sposób zupełnie niewłaściwy przeczytałem „Opowiadania Kołymskie”.
Każde niemal opowiadanie wywoływało u mnie przede wszystkim zdziwienie. Nie pogardę dla oprawców, nie żal czy trwogę a właśnie zdziwienie. Autor patrzy na tamte doświadczenia z ogromnym dystansem. Dystansem, którego wykształcenie pozwoliło mu prawdopodobnie  przetrwać w  warunkach, w których nie miał prawa przeżyć.  Jest to spojrzenie niezwykle praktyczne, spojrzenie „zawodowego więźnia”. Jak posługiwać się taczką, żeby zachować więcej sił? Jak zdobyć posiłek? Lepiej jeść więcej czy mniej? Jak rozmawiać z przełożonymi? Itd. Błąd w którejkolwiek z tych kwestii oznaczał na Kołymie tylko jedno, śmierć. A przecież każdy kolejny dzień wypełniony był setką takich dylematów.
 Największe moje zdziwienie wywołała jednak  wspólna postawa wszystkich niemal opisywanych więźniów. Jakim cudem decydowali się przeżyć kolejny dzień, który obiecywał pewny głód i dwunastogodzinną pracę w kopalni, niekiedy przy kilkudziesięciostopniowym mrozie? Ponadto nieustającą groźbę śmierci bez wyraźnego powodu, poniżenie, bicie, psychiczne znęcanie się nad nimi… oraz niekończący się wyrok. Wydaje się, że najprostszym i najpewniejszym wyjściem z tak nieznośnej sytuacji musi być samobójstwo. Tymczasem znalazło się wielu, którzy nie dość, że uniknęli śmierci z rąk oprawców to tak jak Szałamow jeszcze żywi wrócili do swoich domów.
 Autorowi  udał  się osiągnąć skutek nieprzeciętnie ważny. Dzięki tego rodzaju dokumentom świat poznaje nie tylko, nic w istocie niemówiące statystyki śmiertelności a opis życia, które zawsze wykracza poza ujęcie statystyczne. Kwestią otwartą pozostaje dla mnie pytanie: Po co w ogóle czyta się tego rodzaju literaturę? Przecież nie dla potrzeby zapamiętania (może w bardzo rzadkich wypadkach), chyba też nie dla samej rozrywki? Może z ciekawości? Przyczyn jest prawdopodobnie wiele i nie wszystkie są oczywiste. Ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego z książką Szałamowa, warto było poświecić jej uwagę. Do kilku opowiadań jeszcze powrócę.

Szałamow Warłam, Opowiadania Kołymskie, Dom wydawniczy Rebis, Poznań 2010.

wtorek, 11 stycznia 2011

"Mroczna fantazja na temat epizodu z życia Dostojewskiego"



Przyznać muszę, że łasy jestem na estetyczną propagandę Znaku i kilku innych wydawnictw, dlatego też zbyt często ulegam namowom stonowanych opraw i pokuszeniu zapowiadających cuda opisów, czy choćby połyskowi noblowskiego złota. I tym razem nie ulec, nie mogłem.
Z okładki Mistrza z Petersburga spogląda, bowiem nie, kto inny jak sam Mistrz z okresu daleko posuniętej brodatości i łysości eksponującej niedające się nie zauważyć słynne czoło Dostojewskiego. John Maxwell Coetzee – pomyślałem sobie – noblista, Dostojewski, fabuła, intryga itd. – tego mi właśnie trzeba, żeby jakoś odczarować w sobie Dostojewskiego, jako kumpla Sołowiowa i Pobiednoscewa. Było to jak się wkrótce okazało błędne założenie i żadnych czarów nie doświadczyłem.
Osobiste moje wrażenie jest takie, że jako fabularne czytadło zwane powieścią, mające w założeniu, choć odrobinę sycić ciało i duszę, książka Coetzeea ( - ego?) jest nieudana. Choć sam autor chwytając za pióro mógł zakładać inne cele, albo zgoła nic nie zakładać.
Przeczytawszy Mistrza z Petersburga doszedłem do wniosku, że to osobista rozprawa autora z duchami Dostojewskiego, z całym jego niepokojącym dorobkiem w postaci bycia – choćby tylko w chwili pisania – Stawroginem, Raskolnikowem, Swidrygaiłowem, Wierchowieńskim – Nieczajewem – Bakuninem.
Głębokie zrozumienie rosyjskiego pisarza dla kreowanych przez niego postaci, (bo niezrozumienie własnych kreacji jest dziś coraz popularniejsze) jest źródłem powtarzanych niemal od samego roku 1881 (czyli od śmierci pisarza) opowieści o jego zupełnie niemoralnych poczynaniach. Coetzee jednak trochę tego Dostojewskiego uczłowiecza na drodze uojcowiania oraz żałoby. Po to tylko by tak przygotowanego skonfrontować z niepokojami, jakie od zawsze wokół niego narastały.  
Początek i środek książki bardzo mnie zawiodły, gdyż w swojej indolencji nastawiłem się na coś innego, poza tym mocno godziły w obraz Dostojewskiego, jaki sam sobie ukształtowałem w ostatnich latach. Końcowe rozdziały uświadomiły mi jednak, że jest to interpretacja całkiem uprawniona a jednocześnie należąca przecież do fikcji literackiej. Każdy rysuje sobie Dostojewskiego takim, jaki wydaje mu się prawdopodobny, zapominamy jednak często, że autor Biesów mógł być całkiem nieprawdopodobny. Przy okazji Coetzeea ( - yego…?) po raz kolejny uświadomiłem sobie tą trudną do zapamiętania prawdę, że sam Dostojewski jest nieuchwytny jak cień w Petersburskiej mgle, albo czynownik śledzący nas jeszcze przed chwilą, a teraz, kiedy się odwróciliśmy znikający za rogiem najbliższego budynku.
Mistrz z Petersburga zaskoczył mnie przy tym dwukrotnie: raz, bo jego oprawa sugeruje fabułę z Dostojewskim, jako gwiazdą jednego wieczoru, drugi raz, kiedy okazuje się, że to jednak Dostojewski z przytroczoną fabułą. Coetzee z całą pewnością próbował opowiedzieć nie tylko historię kryminalną, ale coś na temat rosyjskiego pisarza i jego nieweryfikowalnego już życiorysu coś, co zapewne męczyło go w trakcie kolejnych spotkań z książkami Mistrza. Czy mu się udało, wie tylko on sam. Tymczasem powieść, jako powieść ku uciesze gawiedzi, powieść-intryga wydaje się słaba.  Mi osobiście nie odpowiada nakładanie pisarzowi maski starego wzruszonego ojczyma (tu prawie Ojca) będącego jednocześnie jakby egzaltowanym młodzieńcem w chwili pierwszej potyczki z kobietą, ideą i porządkiem świata. Dla przyjemności zapoznania się z konwulsjami dręczącymi ludzką duszę wolę jednak sięgnąć do samego Mistrza z Petersburga, a wizję Coetzee… (?) zapamiętam, jako ciekawostkę z kategorii „zderzenia z Dostojewskim”.

PS
Jednak nie jestem osamotniony w problemie odmiany nazwiska Coetzee: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=9643

PPS (nie, nie „ten” PPS…)
Mam nadzieję, że więcej nieszczególnie refleksyjnej rozrywki w postaci solidnej i trzymającej za głowę intrygi z D. w tle może zapewnić Borys Akunin w książce pt „F.M.” Będę jednak musiał trochę się z tym wstrzymać. (PPPS: odnotowałem jeszcze jedną pozycję inspirowaną twórczością D. pt. Miłosierna siekiera by R.N. Morris. Po tym akurat wiele się nie spodziewam, chociaż kto wie…)


sobota, 8 stycznia 2011

Księga całości



Przebrnięcie przez Księgę całości Feliksa W. Kresa zajęło mi blisko dekadę. Choć gdyby liczyć ile czasu faktycznie spędziłem nad każdym z siedmiu tomów cyklu to nie będzie tego więcej niż tydzień, czyli po wieczorze na każdą z książek. Pamiętam, że wydawnictwo MAG informowało w roku 2000 na łamach nieistniejącego już dziś miesięcznika Magia i miecz o wydaniu pierwszej z powieści pt. Północna granica. Wtedy nazwisko Kres nic mi nie mówiło. Jednak pieniądze wydane na reklamę nie poszły na marne. Kiedy przez przypadek dojrzałem znajomą okładkę na półce między mrożonkami a sprzętem rtv w Selgrosie, wziąłem ją bez wahania. Wkrótce okazało się, że „Magia i miecz” nie kłamie a Północna granica bez cienia litości wbija w fotel. Podnieść się można jedynie przeczytawszy wszystkie jej strony. Pamiętam, że zapamiętawszy tę lekcję czekałem później niecierpliwie na reklamowaną w MiMie, premierę Zaragozu z serii Warhammer, który jednak nigdy się nie ukazał. Za to kolejne tomy Księgi Całości pojawiały się dość regularnie, ostatnie dwa stanowiące jedną powieść wyszły w roku 2005. Nie wiem, czemu czekałem aż pięć lat na zakup ostatniej części, być może z obawy przed końcem opowieści…?
Tak czy inaczej udało mi się niedawno kupić w księgarni internetowej dwa nowiutkie tomy Tarczy szerni. Biorąc pod uwagę, że to pierwsze wydanie, zakup ten uznać muszę za niejaki sukces nabywczy, w końcu rzadko się zdarza żeby księgarz trzymał na półce książkę przez pięć lat. Na całe szczęście księgarnie internetowe zaopatrują się w takie cuda u większych dystrybutorów, którzy jak widać mogą sobie na leżakowanie książek pozwolić. Inna rzecz, że pierwsze wydanie pozostałych tomów jest dla księgarń i dystrybutorów historią bardzo odległą, można je czasem dostać z drugiej ręki na allegro a i tam nie wszystkie. Pełna kolekcja najlepszej moim zdaniem polskiej sagi fantasy, w dodatku w pierwszym – udanym wydaniu, daje nieco perwersyjnej w, satysfakcji posiadania.
Tarcza szerni zawodzi tylko pod jednym względem – jest ostatnią z cyklu choć przecież wcale nie musi. Każda z powieści opowiada inną historię a łączy je wspólny świat, czasem bohaterowie. Nic, zatem nie stoi na przeszkodzie by dalej eksplorować „Szerrer”. Skoro jednak autor uznał, że to już koniec znaczy to, że inaczej być nie może. Powszechnie wiadomo, że co za dużo to niezdrowo. Stworzyć wciągający świat wcale nie jest łatwo, natomiast zepsuć go rozmieniając na drobne, znacznie już łatwiej (Wyjątkiem jest tu oczywiście Terry Pratchett). Tym samym koniec Księgi Całości wywołuje uczucia ambiwalentne. Z jednej strony kończy się coś bardzo dobrego z drugiej zaś nie grozi temu czemuś katastrofa na miarę Pilipiuka i jego sagi o gwałcicielach oraz łasicy (patrz „Oko jelenia”).
Pewien jestem, że wydawcy niejednokrotnie molestowali Kresa o choćby jakiś ochłap, który mogliby podpisać jego nazwiskiem, na szczęście wydaje on rzadko, za to bardzo profesjonalnie. To jedna z podstawowych zalet jego książek, rzucająca się zresztą w oczy. Kres to fachura od pióra, czyta się go gładko i bez zbędnych przeszkód. Mowy niema o żadnych dłużyznach tak bliskich wielu naszym fantastom.
Legenda głosi, że Kres zrezygnował z pisarstwa z powodu braku twórczej weny. Jeżeli tak jest w istocie to pozostaje tylko chylić czoła przed najzdrowszym z rozsądków. Niewielu chyba powstrzymałoby się przed roztrwonieniem zasłużonej sławy jednego z najlepszych w swoim gatunku autorów. Liczę jednak na to, że wena nawiedzi pana Chmieleckiego vel Kresa jeszcze nie raz i pozwoli mu powrócić do jedynie słusznego zajęcia z rozmachem na miarę Króla bezmiarów.

Na marginesie:
Wydana w minionym roku przez fabrykę słów „Galeria dla dorosłych”, choć nie należy do gatunku powieściowego jest jednak widomym znakiem tego, że kres Kresa nie musi wcale być permanentny, czego jemu i wszystkim zainteresowanym czytelnikom życzę.